Jak to się zaczęło, że pojawiliście się jako rodzina Krechów w programie Family Food Fight w Polsacie?
Joanna: W domu zawsze gotowaliśmy. To było dla nas takie oczywiste, bez jakiegoś specjalnego skupiania się na tym. Mieszkamy na wsi, więc mamy do dyspozycji swoje warzywa, swojskie jajka, swojskie mleko, dlatego prowadzimy kuchnię prostą, swojską, można powiedzieć zwyczajną. Natomiast kiedyś zdarzyło się, że poszukiwano gotujących rodzin do programu telewizyjnego i usłyszał o tym nasz znajomy. Zaproponował nam, że poda nasz numer telefonu do produkcji i oni się z nami skontaktują, żebyśmy wzięli udział w castingu. Pomyśleliśmy, że nigdy nie braliśmy udziału w castingu do programu telewizyjnego i to może być bardzo fajna przygoda. Na początku planowaliśmy sobie, że zrobimy coś ciekawego, zaskoczymy. Życie napisało swój scenariusz. Im bardziej zbliżał się casting, tym bardziej się okazywało, że nie mamy czasu pomyśleć o czymś takim „wow”. Stwierdziliśmy więc, że pojedziemy, ale zrobimy po prostu takie rzeczy, które jemy w domu i nie będziemy udawać, że jesteśmy kimś, kim nie jesteśmy.
Co ugotowaliście na castingu?
Ewa: Mieliśmy 40 minut na przygotowanie 3 dań, trzeba więc było działać szybko. Tato zrobił czeską zupę czosnkową, której nauczył go przyjaciel Petr. Na drugie danie przyrządziliśmy fioletowe ziemniaki z naszego ogrodu z sadzonym jajkiem i z sałatką z kiszonych ogórków, które przywieźliśmy w wecku. A ja zrobiłam kisiel na bazie tłoczonego w domu soku jabłkowego z kawałkami jabłek i przyprawami korzennymi. Jako zadanie specjalne miałam zrobić krem do tego kisielu, więc zrobiłam krem z sera mascarpone - trochę taki, jak do tiramisu.
Jak już jesteśmy przy początkach, powiedz proszę, jak to się stało, że wzięłaś z rodzicami udział w tym programie?
Ewa: Moja siostra mieszkała już wtedy w Norwegii, więc jasne było, że skoro casting jest teraz, a ma wystąpić w nim rodzina, to pojechaliśmy w trójkę.
Twoja siostra też lubi gotować?
Ewa: Ona lubi i potrafi gotować, tylko bardziej lubi sobie eksperymentować dla siebie. Przez dłuższy czas była weganką. My się śmiejemy, że ona lubi robić rzeczy o smaku zdrowia, czyli są zdrowe, ale też smakują hmm… „zdrowiem”.
Pojechaliście na casting i co dalej?
Joanna: Samym castingiem byliśmy zachwyceni, tą atmosferą, ludźmi którzy nas tam otaczali – wszyscy byli tacy uśmiechnięci, życzliwi i bardzo pozytywni. Ale nikt, absolutnie nikt z naszej trójki nie brał pod uwagę, że z tych kilkuset ekip rodzinnych, które się tam zgłosiły, zostaniemy tą jedną z ośmiu, która weźmie udział w programie.
Potem okazało się, że dosyć długo nie dostawaliśmy wyników. Casting był w grudniu 2019 roku. Na początku 2020 rozpętała się pandemia, wiadomo nikt nie miał do niczego głowy. Dopiero w 2021 roku do Huberta zadzwoniono z produkcji, że zostaliśmy wytypowani i w maju zaczną się nagrania do programu. A nam się tyle rzeczy przez ten czas zmieniło, że już nie umielibyśmy znaleźć czasu, żeby pojechać do Warszawy na nagrania. Zaczęliśmy dużą inwestycję w browar, cały czas mieliśmy u siebie ekipy budowlane, ale najważniejsze było to, że Ewa w maju zdawała maturę. Grzecznie podziękowaliśmy. Powiedziałam, że jesteśmy zachwyceni tym, że się dostaliśmy. Bardzo nas cieszy takie uznanie. Będziemy bardzo mocno trzymać kciuki za uczestników, ale my w tym programie udziału wziąć nie możemy. Jednak siła przekonywania pracowników produkcji jest ogromna i w końcu stanęło na tym, że dopasowali nagrania nawet do schematu matur i Ewka, jak gwiazda filmowa, prosto z ostatniego egzaminu pojechała do Warszawy na plan programu.
Kiedy zaczęliście nagrania do tego programu?
Nagraliście program, ale emitowany był on później. Jak udało Wam się utrzymać w tajemnicy informację o wygranej?
Joanna: Mieliśmy zastrzeżone w umowie, że nie możemy ujawnić, że wygraliśmy, ani niczego publikować na ten temat w mediach społecznościowych. A radość człowieka rozsadzała! Pamiętam, że pierwszy odcinek był emitowany 1 września i tego dnia obejmowałam obowiązki dyrektora szkoły. Rano po raz pierwszy otwierałam rok szkolny jako dyrektor, a wieczorem debiutowałam w telewizji, w programie.
Jak dzieci w szkole odebrały Twój udział w programie telewizyjnym?
To było szaleństwo! Dzieci, szczególnie z niższych klas, te maluszki były tak dumne. Dla nich niesłychane było to, że ta pani, którą oni widzą wieczorem w telewizji, tak normalnie chodzi po korytarzu w szkole. A ja sobie w duchu myślałam: „Boże, dobrze, że wygrałam ten program, bo chyba nie zniosłabym rozczarowania tych dzieci, gdybyśmy odpadli w którymś z odcinków.” One były tak zaangażowane!
Oglądanie samych siebie na ekranie musiało być ciekawym odczuciem. Jak to wspominacie?
Joanna: Na każdy odcinek zapraszaliśmy grupę znajomych, z którymi oglądaliśmy program, przy okazji gotując dla nich to, co widzieli w programie. To było fantastyczne osiem spotkań. Spotykaliśmy się u nas w browarze, mieliśmy rzutnik, oglądaliśmy program, jedliśmy fajne jedzenie i świetnie się bawiliśmy. W efekcie znajomi stwierdzili, że oni chcą tu przyjeżdżać i brać udział w takich imprezach także po programie. Myśmy byli tym na początku trochę przerażeni, bo żeby kogoś tak fachowo podejmować, to chociażby trzeba mieć zastawę na tyle osób, a przede wszystkim trzeba coś umieć. Wzięcie udziału w programie to jedno, tam nikt od nas nie wymagał profesjonalizmu, a tutaj już trzeba było się jakoś do tego lepiej przygotować. Zdecydowaliśmy, że potrzebne nam profesjonalne szkolenie.
Ewa: Przyjechał do nas food producer, który pracował też na planie „Family Food Fight”. Pokazywał nam podstawy gotowania już takiego stricte restauracyjnego, różne techniki przyrządzania dań. W domu można dobrze gotować bez przygotowania, bo tak naprawdę dużo rzeczy się robi, bo tak babcia robiła, bo to się tak wydaje sensowne. Ale potem, jak chce się to już robić na szerszą skalę, warto jest jednak znać procesy w kuchni od technicznej strony.
I zaczęliście przyjmować u siebie gości, a także gotować na rożnego rodzaju eventach.
Ewa: Goście sami się do nas zaczęli odzywać. Ale muszę przyznać, że, przygotowanie imprezy dla większej liczby osób, dla kogoś, kto niekoniecznie jest rodziną, było na początku bardzo stresujące. Trzeba było ułożyć potrawy z kuchni i z grilla, żeby wyszły na stół równo w odpowiednim czasie. Zwrócić uwagę na to, aby serwowanie jedzenia i posprzątanie po tym odbywało się tak, jak w restauracji. Na początku był to ogromny stres, ale z każdym weekendem, z każdą kolacją degustacyjną, idzie nam coraz lepiej. Nabraliśmy już praktyki, ale w sumie i tak przed każdym eventem, nowymi gośćmi, lekki stres jest – jak u aktorów przed premierą. Mamy już opanowane podstawy, ale cały czas edukujemy się w tematyce kulinarnej. Ja sama zaczęłam pracować w restauracjach po to, żeby zobaczyć funkcjonowanie restauracji tak bardziej od kuchni. Podpatrzeć organizację pracy i jakieś triki doświadczonych osób z gastronomii.
Joanna: Teraz na przykład obsługa wyjazdowego eventu dla trzydziestu osób nie jest już takie obezwładniające, jak było wcześniej. Wiadomo, że zawsze jest stres, ale to już jest pod kontrolą. Każdy z nas ma już jakieś swoje mocne strony związane z organizacją.
Każdy z Was, znaczy Hubert, Ty Asia, Ty Ewa, jest od czegoś innego. Jak dzielicie się rolami?
Joanna: Jesteśmy tak dosyć mocno podzieleni. To wygląda jak puzzle. Każdy jest elementem, który składa się na całość. Hubert odpowiada za przygotowanie mięs, ryb i warzyw z grilla. Mamy dwa grille – ceramiczny zamknięty i taki z otwartym paleniskiem, z którymi Hubert, według nas i naszych gości, radzi sobie świetnie.
Stroną kuchenną zajmuję się ja. Wypiekam pieczywo, przygotowuję takie dania, które wychodzą z kuchni. ponieważ wszystko, co serwujemy podczas naszych kolacji degustacyjnych, jest robione własnoręcznie przez nas. Moją domeną jest ogród, więc jeżeli to są imprezy organizowane latem, to często się zdarza, że nasi goście dostają koszyki i zbierają sobie warzywa z ogrodu, które za chwilę im przyrządzamy. W pozostałe potrzebne produkty zaopatrujemy się w lokalnych bardzo dobrych źródłach. Trzy wioski dalej mamy świetne gospodarstwo rybackie, w którym kupujemy ultra świeże ryby odłowione 2-3 godziny przed imprezą. Boczniaki kupujemy po sąsiedzku u producenta, również są ścinane tego samego dnia – wielu gości przyznaje, że po raz pierwszy widzi te grzyby w całych wiązkach, tak jak rosną. Dbałość o jakość produktu jest tym, na czym się bardzo skupiamy. Staramy się, żeby dania, które są u nas serwowane, były absolutnie świeże. Może nie stosujemy bardzo wyrafinowanych technik kulinarnych, ale staramy się, żeby to, co serwujemy bazowało na prostocie i bardzo dobrej jakości produktach.
Natomiast Ewa jest osobą, która to wszystko spina, jak klamra. Zajmuje się obsługą sali. Ona przygotowuje naczynia i jest łącznikiem między grillem a kuchnią.
Ewa: Ja lubię też myśleć, że rozładowuję różnego rodzaju napięcia u rodziców. W programie też tak było - chciałam to sobie zastrzec. Uważam, że taka była moja rola i beze mnie, to oni by tego programu nie wygrali, bo by się pokłócili. Lubię myśleć, że jestem takim mediatorem.
Joanna: To prawda. My jesteśmy z Hubertem bardzo temperamentnymi ludźmi i potrafimy wyrażać swoje emocje.
Wracając jeszcze do programu, a propos tych emocji i tych napięć. Było osiem odcinków i na pewno pojawiały się jakieś trudne momenty.
Joanna: Było kilka takich momentów. Po trzecim odcinku już w sumie chcieliśmy stamtąd jechać, bo nie nastawialiśmy się na to, że my to w ogóle wygramy. Jak się zrobiło ciężej, to już mi i Ewce odechciewało się tam być, ale Hubert nie dawał za wygraną. Uważał, że nie można się poddawać, jak już się coś zaczęło, to trzeba się angażować na 100 procent niezależnie od ostatecznego wyniku. Ja w szczególności pamiętam odcinek, w którym trzeba było zrobić tort. Nie mogliśmy się do tego przygotować, bo to była niespodzianka. Wszystko trzeba było zrobić tam na miejscu, a nikt z nas nie ma takiego doświadczenia, jeżeli chodzi o cukiernictwo. U nas w domu robi się najprostsze ciasta i najprostsze desery, nic przekładanego żadnym kremem, nic zdobionego. Kiedy trzeba było zrobić siedmiowarstwowy tort… Każda warstwa była z innego rodzaju ciasta, różne rodzaje masy, jakieś czyste wariactwo. Pamiętam jak przy ogłaszaniu werdyktu juror stanął i do kamery powiedział bez żadnych ogródek: „Pierwsza do dogrywki wpada rodzina Krech, jej tort najmniej przypominał smakiem oryginał.” A myśmy byli tacy dumni, że nam się to ciasto w ogóle w kupie trzymało! Nagrywanie konkurencji trwało nieprzerwanie trzy godziny, po takim czasie intensywnego myślenia, co trzeba zrobić po kolei, biegania w kuchni, bo oczywiście zawsze czasu brakowało, to już człowiek miał dość wszystkiego.
Ewa: Potem taką stresującą sytuacją był odcinek z grillem, kiedy okazało się, że w grillach na planie strasznie trudno jest utrzymać temperaturę i ciężko jest coś usmażyć. Tato dokonywał cudów, żeby nasze dania nie zostały wydane jurorom półsurowe. Pamiętam, że to był najbardziej stresujący odcinek dla taty na pewno.
Jak zareagowaliście, kiedy uświadomiliście sobie wszyscy, że „OK, weszliśmy do finału”?
Joanna: Ja sobie nie pozwalałam na wielką radość, ponieważ… zawsze można przegrać w finale. Wiadomo, że to nie zmienia jakoś bardzo świata, ale na pewno jest bardzo przykro. Dojście do finału, to ogromny wysiłek, bo już same nagrania są po prostu wyczerpujące fizycznie. Na planie byliśmy zwykle od godziny ósmej do, nawet, dwudziestej drugiej. Gdy dowiedzieliśmy się o tym, że przechodzimy do finału i nagle mamy konkurować o tytuł najlepiej gotującej rodziny w Polsce, to, po tym prawie miesiącu bycia na planie, był duży szok, a potem stres, że my nie mamy takich umiejętności. Każdy z nas lubi gotować, ale nie mieliśmy poczucia, że mamy jakieś takie niesamowite zdolności, a tutaj nagle trzeba będzie zrobić menu weselne, zachwycić jurorów oraz osoby dodatkowo zaproszone do tego odcinka.
Menu weselne mieliście do przygotowania w finale?
Joanna: Trzeba było zrobić wesele i rzeczywiście została zaproszona para, która zamierzała się pobrać oraz ich rodzice - stanowili oni dodatkowe jury tego odcinka. W zasadzie główną ocenę robiła zaproszona rodzina, a potem „nasze” jury jakby już tylko przychylało się do werdyktu.
Na przygotowanie menu weselnego finałowe rodziny miały bardzo mało czasu. Pamiętam, był to dzień wolny od nagrań, siedzieliśmy na ławce w Parku Krasińskiego i nie mieliśmy już siły. Powiedziałam: „Nie, po prostu nie wstaniemy z tej ławki, dopóki tutaj na tej kartce nie pojawi się menu”. Na początku chcieliśmy zrobić wesele à rebours, czyli wesele na czarno i wymyśliliśmy czarne menu. Okazało się, że wbrew pozorom mało jest naturalnie czarnych rzeczy do zjedzenia i trzeba byłoby składniki farbować kałamarnicą lub węglem. Uznaliśmy, że nie porwiemy się na coś takiego. Postanowiliśmy więc, że w takim razie zrobimy zielone menu nawiązujące do koloru kuchni i naszych fartuchów z czarnymi akcentami. Jako przystawkę podaliśmy czarną kaszankę w zielonym ptysiu. I okazało się, że tym ptysiem z kaszanką zajadały się jedna i druga rodzina i to on zdecydował o naszej wygranej.
Życie toczy się dalej. Teraz pewnie też dzięki temu programowi zapraszacie do siebie różnych ludzi, ale jest też w głowie plan uruchomienia browaru.
Joanna: Myślę, że na razie takie najbliższe plany, jakie mamy, to właśnie uruchomienie minibrowaru i naszej małej restauracji, które będą otwarte dla klientów w czasie weekendów.
Ewa: Z takich nowości, to tato chciałby podzielić się naszymi umiejętnościami i przygotować e-booki kulinarne. A moim planem na najbliższy czas jest wyciągnięcie rodziców na wakacje, żebyśmy wszyscy trochę odpoczęli.
Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia. Powiedzcie, co serwuje na Wigilię najlepiej gotująca rodzina w Polsce? Czy to są dania stricte tradycyjne?
Joanna: Będziemy mieli bardzo rozczarowującą odpowiedź. Gotujemy bardzo, bardzo tradycyjnie, niespecjalnie rozbudowane potrawy świąteczne. Rodzina Huberta jest na miejscu, moja rodzina przyjeżdża do nas w odwiedziny i właśnie te spotkania są dla nas clou tych świąt, żebyśmy się zobaczyli, posiedzieli, pogadali, pograli w planszówki, poszli z psem na spacer. To u nas jest duchem świąt, bo jeżeli chodzi o jedzenie, ono oczywiście jest, ale moim zdaniem jest tylko tłem spotkania.
Ale dwanaście potraw jest?
Ewa: Oj, nie. Ostatnio właśnie mówiłam do mamy, że musimy trochę rozbudować nasze menu. W zeszłym roku mieliśmy rekordowo małą liczbę potraw wigilijnych, czyli był barszcz z uszkami, pierogi z kapustą i grzybami i karp smażony. To były nasze wszystkie potrawy… i kutia.
Joanna: Jeżeli potem ma się wyrzucić jedzenie, to po prostu szkoda czasu i składników. I to jest też nasza dewiza. Komponujemy zawsze menu kolacji degustacyjnych tak, aby było ono ciekawe, zaskakujące, ale bardzo zwracamy uwagę na to, żeby było to w ilości możliwej do zjedzenia. Goście mogą też sobie spakować przygotowane jedzenie do domu. A nawet jeśli coś zostanie, to ja jestem w stanie w kuchni, już na nasze prywatne potrzeby, nadać tym rzeczom drugie życie, np. zrobić z grillowanych warzyw jakieś ciekawe pasty warzywne.
Dziękuję za rozmowę.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.